Klub
Karta historii: Czwartoligowa smuta
W dzisiejszej opowieści historycznej z cyklu #KartaHistorii wracamy wspomnieniami do lat dziewięćdziesiątych XX wieku i sportowej formy zawodników Garbarni.
Połowa lat dziewięćdziesiątych to nie był prosty czas dla klubów sportowych. Skończyły się źródełka z różnego rodzaju ministerstw. Spółki skarbu państwa albo prywatyzowano, albo upadały. Wszystkie instytucje, które mogłyby wspomóc kwiczący z biedy polski sport, wykręcały dna swoich kieszeni, aby wycisnąć jakieś grosze i przekazać je sportowcom. Hulała korupcja. Niszczycielska i wszechobecna. W Ekstraklasie za grube miliony, a w A klasie za reklamówki swojskiej kiełbasy i wędzonego boczku. Z drugiej strony czasami pojawiał się jakiś mag, czarodziej z walizkami pieniędzy i swoimi mocami zamieniał trzecią ligę na pierwszą. Tak było na przykład w Tychach, gdzie takiej przemiany dokonał sztukmistrz Piotr Buller.
Garbarnia dreptała jednak swoja drogą. Żadni zbawiciele z wagonami banknotów na stałe w klubie nie zagościli. Nie pojawił się też marzyciel skłonny efekty pracy życia poświęcić na odbudowę potęgi klubowej. Jednak paradoksalnie wydawało się, że najgorszy czas pod względem finansowym i organizacyjnym już minął. Stał już stadion przy Rydlówce, skład drużyny był ustabilizowany, a działacze zmniejszali zadłużenie klubu. Wydawało się, że wyniki sportowe, bezwzględnie muszą się poprawić. Jednak jakimś przedziwnym sposobem nic takiego nie nastąpiło. O ile jeszcze do roku 1995 udawało się być średniakiem trzecioligowym zajmując miejsca co prawda z reguły w drugiej połówce tabeli, to o katastrofie jaka nadeszła w sezonie 1994/95 nikt nawet nie myślał. Lata te Jerzy Ciepiatka w książce „85 lat RKS Garbarnia” określa jako najgorszy sezon w całej historii klubu. Nie wypada się z tym nie zgodzić. 15 miejsce i spadek do IV ligi mówią same za siebie. Nastrój na Ludwinowie był fatalny. Zawodnicy zupełnie rozbici psychicznie. Przyszłość klubu rysowała się w czarnych, żałobnych barwach. Jeszcze pięć lat wcześniej Garbarnia wydawała się chwytać wiatr w żagle i odpływać z martwych wód bylejakości piłkarskiej. Klub przestał być bezdomnym, można było hasać po własnej murawie. A tu po kilku latach taka zapaść…
Całe szczęście jest jednak coś w klubie z Ludwinowa, bez czego nie byłoby możliwa tak bogata w sukcesy historia. Czynnikiem, który przez lata pomagał drużynie podnosić się po porażkach była mobilizacja w obliczu katastrofy. Doskonale obrazuje to sezon 1995/96. Brązowi po raz kolejny pokazali pazur i dosłownie rozstrzelali swoich przeciwników. W cuglach zdobyli awans do III ligi i zaaplikowali swoim przeciwnikom oszałamiające 106 bramek. Euforia działaczy była duża. Niektórzy obiecywali nawet awans w roku następnym. Naturalnie tak się nie stało, a Garbarze zajęli spokojne 10 miejsce. Sezon 1997/98 to kolejna reorganizacja rozgrywek. Była ona o tyle niebezpieczna, że chodziło w niej głównie o zmniejszenie liczby klubów trzecioligowych. Aby się utrzymać na tym poziomie trzeba było więc zająć miejsce minimum szóste. Na Ludwinowie nikt nie dopuszczał myśli, że może być inaczej. Występy w III lidze były absolutnym obowiązkiem. Mimo przewidywań prasowych, które traktowały Garbarnię, jako kandydata do awansu, stało się jednak zupełnie inaczej. Ósme miejsce w lidze oznaczało ponowny spadek do IV ligi. A przecież szansa na obronę przed degradacją była zachowana, aż do ostatniego meczu. Wystarczyło wygrać u siebie z Izolatorem Boguchwała. Wystarczyło… Padł fatalny remis 0:0. A symbolem tamtego czasu pozostanie słupek w który trafił w ostatniej minucie Waldemar Dzierżanowski. Zabrakło paru centymetrów, aby pozostać w III lidze.
Tak zaczynała się wielka czwartoligowa smuta. Gdyby jeszcze skończyło się na kiepskich wynikach sportowych to byłoby do przeżycia. Jednak kryzys dotknął również struktury Garbarni i trzeba było walczyć nie tylko o punkty ligowe, ale też o byt klubu, który po raz kolejny był zagrożony. Garbata dola Garbarzy. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych było ją czuć, aż za dobrze…
Norbert Tkacz „Niezwykłe Opowieści Sportowe”