Klub
Karta historii: Andrzej Kucharczyk. Ludwinów Garbarnia i końskie jajo cz. 1
W dzisiejszej odsłonie historycznego cyklu #KartaHistorii zapraszamy na pierwszą część wywiadu z Andrzejem Kucharczykiem – wieloletnim zawodnikiem „Dumy Ludwinowa”, trenerem oraz działaczem Garbarni, a także członkiem honorowym naszego Klubu.
NT: Jak wyglądała Pana młodość w krakowskim Podgórzu?
AK: Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Mój ojciec się ukrywał, bo służył w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie. Którejś niedzieli przyszedł do domu z wujkiem, ponieważ władze komunistyczne ogłosiły amnestię, ale była ona niesolidna, bo wysyłali ludzi na Syberię, albo zamykali w więzieniach. Więc z wujkiem poszli do lasu i ukrywali się tam do 1953 roku. A przecież przed wojną służył we Lwowie, później, kiedy Niemcy najechali Polskę przerzucono go pod Pszczynę, gdzie walczył z nimi. Potem wycofano go, aż pod Stryj (dziś Ukraina), stamtąd przedostał się na Węgry i trafił do polskiej armii we Francji.
Skończyła się wojna, było dużo ruin. Jako młody chłopak nie miałem dużych możliwości zabawy, a najprościej było zrobić piłkę-szmaciankę. Jeden z kolegów miał normalną futbolówkę, nie umiał nic, ale był z nami, bo posiadał tę piłkę. Graliśmy na betonie, więc się szybko się zniszczyła i musieliśmy wrócić do szmacianki, którą nazywaliśmy końskim jajem. W sumie to robiliśmy futbolówki ze wszystkiego, nawet z puszek. Przed przyjściem do Garbarni graliśmy na ulicy Mitery. Nikt tam nam nie przeszkadzał. Jeden samochód był na całą ulicę. Słupek robiliśmy na krawężniku, drugi powstawał z torby, czy czegoś tam innego. Równo było, choć betonowa nawierzchnia. Popularna była gra w zośkę, którą graliśmy do stu kapek, a później trzeba było strzelić w bramkę, którą robiliśmy na betonowych płytach. Tak spędzaliśmy całe popołudnia. Mieliśmy na naszej ulicy kilku chłopaków, którzy mieli smykałkę do piłki. Trzeciak, Sowa… Trochę pouciekały mi te nazwiska, ale graliśmy na Laudach, tak nazywaliśmy boisko przy szkole na Ludwinowie (dziś Szkoła Podstawowa nr.26). Był taki szperacz (skaut piłkarski) Jasiu Wiatr się nazywał, chodził po tych poletkach, obserwował chłopców i jak mu ktoś przypasował to brał go do Garbarni. Akurat z mojej ulicy piątka poszła. Przypisali nas do trampkarzy, potem juniorów i pierwszej drużyny. Tak się zaczęła nasza kariera.
NT: Zanim trafiliście do Garbarni byliście jej kibicami?
AK: Oczywiście że tak. Na mecze szliśmy ulicą Konopnicką pod krytą trybunę, umówieni tam byliśmy z kierownikiem drużyny, a on nas wpuszczał wejściem dla członków klubu. To było bardzo dobre rozwiązanie, bo bilet kosztował siedem albo osiem złotych. To był poważny wydatek dla rodziny, a bieda wtedy była straszna. To była ogromna satysfakcja, przecież Garbarnia była trzecim klubem w Krakowie. Czuło się dumę. Kiedy dostaliśmy dresy klubowe to inni nam zazdrościli. Czuliśmy z tego powodu duży szacunek ze strony mieszkańców Krakowa.
NT: Miał pan jakiś garbarskich bohaterów w tych najmłodszych latach?
AK: Kibicowałem Grajcarowi. Podobała mi się bardzo jego gra na skrzydle. Bożek też mi się podobał. Z obrońców Jodłowski. W bramce Rybicki. Przychodziliśmy na treningi, patrzyliśmy jak oni zachowują się na boisku. Pamiętam, że gospodarzem stadionu był Grabowski. Mówił nam, że jak wyczyścimy im buty to dostaniemy piłkę i będziemy mogli pograć. To nas do klubu przyciągało. To był taki trochę romantyczny czas. Poza Garbarnią kibicowałem też Wiśle.
NT: Przyszedł pan do klubu w 1953 roku. W kadrze seniorów zagrał pan pierwszy raz w trochę pechowym momencie, bo zaraz po spadku z I ligi (Ekstraklasy).
AK: Tak. To było w 1957 roku. Łapałem się do kadry seniorskiej wcześniej, ale trener Kuchynka (artykuł o nim pojawił się trochę wcześniej) nie odważył się wziąć do kadry takiego młokosa jak ja. Wyjazd do Chin też mnie ominął. Do pierwszego składu dostałem się trochę szczęśliwie. Była wtedy w Garbarni grupa zawodników rozrywkowych, kiedy pojechali na mecz z Warszawianką ktoś zadzwonił do kierownictwa ze skargą, że balują. W efekcie tego zostali zawieszeni i pojawiła się szansa na grę dla piłkarzy z zaplecza. Dzięki temu mogłem zadebiutować w meczu ze Stalą w Rzeszowie, który wygraliśmy. Pamiętam, że zwycięską bramkę strzelił też młody Heniu Satora. Ale jak wskoczyłem do pierwszej drużyny to już zostałem na stałe. Z tym, że grałem w pomocy nie po lewej stronie tylko po prawej, ponieważ tam rządził zasłużony dla klubu zawodnik, można powiedzieć, że legenda, olimpijczyk Zdzisiu Bieniek. Byłem mańkutem, więc nie była to moja naturalna strona boiska, ale przestawić go z jego ulubionej pozycji po prostu nie wypadało. Uważam po latach, że to było bardzo nowoczesne ustawienie, bo jako lewonożny schodziłem do środka i mogłem oddawać strzały z lepszej nogi.
NT: Jakie były relacje juniora wchodzącego do drużyny z takimi sławami jak Bieniek?
AK: Był duży szacunek dla starszych. Grałem w drużynie na przykład z Bożkiem i nawet kiedy się już dobrze znaliśmy to cały czas na „pan” mu mówiłem. On mi komunikował gówniarzu jak cię kopnę w dupę, Heniek jestem. Ale takie było poszanowanie dla zawodników starszych. Dla nas to były wzory piłkarskie. Nawet już nie mówię o Bieńku, przecież on grał w Legii, na olimpiadzie był. Potem wrócił na Ludwinów. Przywiązanie do macierzystych klubów było wtedy niesamowite. Poszanowanie swoich barw. Teraz zawodnika nic nie wiąże z klubem oprócz pieniędzy. Z drugiej strony świat poszedł do przodu, nie dziwię się temu. Osobiście miałem możliwość iść do Górnika Zabrze, wtedy najsilniejszej drużyny w Polsce. Ale ojciec mówił mi, pójdziesz na Śląsk to cię wykończą. Jednak myślałem o tym, żeby wykorzystać tę szansę. Namawiał mnie do tego mój bardzo dobry kolega Erwin Wilczek z którym grałem w reprezentacji Polski juniorów.
NT: Proszę opowiedzieć o tej reprezentacji i znajomości z Erwinem Wilczkiem. To przecież absolutna legenda Górnika Zabrze. Finalista Pucharu Zdobywców Pucharów.
AK: Do reprezentacji Polski juniorów trafiłem przez dość niecodzienną selekcję. Odbywała się w Wrocławiu na Stadionie Olimpijskim. Województwa wystawiały swoje reprezentacje, trenerzy z Warszawy oglądali zawodników podczas turnieju w którym między sobą rywalizowaliśmy i wybierali najlepszych. Zostałem tam zauważony. Miałem szansę załapać się do kadry wcześniej, ale byłem za młody i dopiero pojechałem z reprezentacją do Luksemburga w 1958 roku. Notabene z kolegą klubowym Andrzejem Wełniakiem. Szefem wyszkolenia młodzieży był wtedy profesor Jesionka z Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego, a trenerem reprezentacji był sam Kazimierz Górski. Jako drużyna nie odnieśliśmy jakiś dużych sukcesów, ale przecież graliśmy z zawodowcami. Podczas meczu z Hiszpanią poznałem piłkarza Atletico Madryt o przydomku Chuzo (chodzi o Antonio Gonzaleza Alvareza, wieloletniego zawodnika Atletico, reprezentanta Hiszpanii). W jego ruchach, zachowaniu na boisku było od razu widać różnicę. Taktycznie odstawaliśmy bardzo, technicznie może byli Hiszpanie troszkę wyżej, ale przepaści nie było. Erwina Wilczka i Józefa Gałeczkę (legenda Zagłębia Sosnowiec, choć Ślązak) poznałem na zgrupowaniu kadry w 1957 roku. Spaliśmy wspólnie w pokoju w poniemieckiej willi w Szklarskiej Porębie. Z Wilczkiem rywalizowałem w pomocy i tak się nasza znajomość zaczęła.
NT: Stąd propozycja gry w Górniku?
AK: Tak. Osobiście dowiedziałem się przypadkowo, że Zabrze rozmawiało z Garbarnią o mojej osobie.
NT: Teraz z obecnej perspektywy nie żałuje pan, że to nie doszło to do skutku?
AK: Żałuję. Przecież była to drużyna, która wtedy kiełkowała (pierwszy tytuł mistrza Polski Górnik wywalczył w 1957 roku), ale później była potęgą także w Europie. Oczywiście mogłem się tam nie przyjąć, z drugiej strony mogło też być inaczej. Gdybać można. Nie mniej pozostałem wierny Garbarni.
Norbert Tkacz „Niezwykłe Opowieści Sportowe”